29 maja o godzinie 16stej, ciężkim trudem i zyskanymi umiejętnościami zdałem to cholerne prawo jazdy. Pisząc trywialnie - nabyłem praw do kierowania motocyklem.
Bardzo się z tego ciesze bo raz: że już denerwowało mnie ładowanie kasy urzędowi w kieszeń, dwa: czas no i trzy: nerwy.
Zawsze "bezpieczniej" no i taniej w przypadku pochwycenia przez wymiar sprawiedliwości.
Muszę przyznać, że stresowałem się na jakieś 30 min przed punktem kulminacyjnym rozpoczęcia rzezi. Gdy wszedłem na plac analizowałem, a raczej przeciskałem sobie jeszcze raz przez głowę technikę, aby tego nie spieprzyć kolejny raz.
Dostałem kask, bardzo cicho było słychać egzaminatora więc większość musiałem go dopytywać.
Motocykl... jak się okazało był nie rozgrzany, zamiast 9km/h leciał na początku 13km/h i szarpał.
Dla mnie to było zadziwiające chociażby na ósemce i wolnym slalomie. Tam nigdy nie używałem sprzęgła, więc w tym wypadku musiałem zoperować działania hamulcem i sprzęgłem.
Przeszło bez echa, natomiast szybki slalom czyli moja pieta Achillesowa zaczynała wiercić mi coraz większą dziurę w brzuchu.
Egzaminator krzyknął że mogę jechać i po tych słowach poczułem się jakbym dostał kopa w brzuch od Leonidasa z okrzykiem "This is Sparta!"
Ogarnij się! jedynka, gaz, dwójka, gaz, skup się na przeszkodach. Przejechałem.
Obróciłem się, lampka zielona... 50% do przodu, drugi raz, egzaminator machną ręką.
Wystartowałem, przejechałem i co? pomocnik w zielonym kitlu nie włączył pomiaru prędkości... Odpuścili mi. Najgorsze za mną.
Ruszanie na wzniesieniu, awaryjne hamowanie i wypad na miasto! :)
Tam nie przejmowałem się już niczym. W sumie nawet nie ma co opisywać... wróciłem jednak na plac i powiedział mi egzaminator wprost:
"Bardzo mi przykro ale muszę Pana narazić na dodatkowe koszty"
Ja zdezorientowany pytam:
"Jakie to koszty? Znów?"
Odparł:
"Tak, koszty wydania prawa jazdy"
Moja morda poszerzyła się w dziwnym uśmiechu który nie zszedł już do momentu wyjścia na zewnątrz do żonki.
Przed egzamem powtarzała mi, że już chyba starczy wydatków w tym miesiącu, że zdam na pewno, że nie może doczekać się "legalnego wyjazdu".
Wierzyła we mnie.... i mimo, iż ją wkręciłem, że nie zdałem. Do końca słuchała mnie w zrozumieniu i współczuciu :) po raz kolejny.
Za to ją kocham.
Pojechaliśmy do ZST z dobrą nowiną.
Yeah!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz