7 czerwca. Piątkowe popołudnie i zaraz weekend!
Jasno. Słonecznie. Bezwietrznie.
Trasa? Tak!
W piątek z Lewym wybraliśmy się na Ińsko, będąc w stałym kontakcie z Tomaszem, który to jeszcze nie wrócił z roboty i musiał dodatkowo założyć felgę z nową oponą. Trasa jak wcześniej opisywałem miodzio.
Siedząc na pomoście rozmawiając o pierdołach czuliśmy w głębi niedosyt wyjazdowy. Ciągle mało. Kompan długo nie zastanawiał się, komórką złapał sygnał GPS i wczytał punkt lokalizacyjny. Wodziliśmy palcem po mapie i chcieliśmy zwiedzić "krainę pięciu jezior". Ińsko -> Węgorzyno -> Cieszyno -> Chociwel -> Marianowo ... jak starczy siły to Morzyczyn.
Polecieliśmy. Trasa na Węgorzyno mega! świeżutki asfalt, dobrze wyprofilowane zakręty, żadnych dziur. Próbowaliśmy trafić na plaże, ale żadnej żywej duszy. Spotkaliśmy 2 starsze kobiety... ale tak nas pokierowały że wyjechaliśmy z miasteczka już na trasę na Chociwel. Droga była na tyle idealna, że w trakcie zrezygnowaliśmy/zapomnieliśmy z wjazdu na Cieszyno.
Tylko 13 km asfaltu, ale daje tyle radości i zabawy co małemu dziecku piaskownica. Czysty teren miedzy polami, trochę zalesienia, profilowane łuki i długie proste.
Po naszym przyjeździe do Chociwla odezwał się Tomasz, ale doszedł do wniosku, że jak pojedziemy gdzieś jeszcze to pewnie w niedalekim czasie będziemy wracać, albo się nie znajdziemy. To nie auto, że odbierasz kiedy chcesz. Zrezygnował.
Obgadaliśmy na fajce drogę do Marianowa... ale przebyta trasa na Węgorzyno i z powrotem była tak kusząca, że nie mogliśmy się oprzeć.
2x13km po raz kolejny a na powrocie już prosto do domu - Pewnie jutro wrócimy tu znów!
8 czerwca, tu niestety nasze umawianie się spełzło na niczym... prawie.
Mieliśmy startować na spontanie gdziekolwiek o 14stej, ale wyszło na to, że muszę pomóc Bratu na działce nad jeziorem (~20 km za Chociwlem) rozładować auto dostawcze które przywiozło ogrodzenie. Dlatego też plan się sypnął. Lewy pojechał z żonką do Drawska, Tomaszek babrał się w garażu, a ja około 16stej wskoczyłem w kombi i poleciałem na wiochę.
Gdy dotarłem na miejsce, czekałem 10 min na brata i ojca.
Szybkie przebranie, godzina czasu i robota wykonana. Ojciec bardzo przeciwny temu że jeżdżę na motocyklu, dopytywał, jak się jeździ, jak się czuje w kombi i wiele wiele innych. Po tonie głosu wydawało mi się, że trochę wyluzował i nabrał lekkiej fascynacji. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Oczywiście musieli zrobić sesję zdjęciową i mały filmik. Na powrocie pierwsze 6 km jest przez las dziurawą drogą. Jechałem wolno. Brat z ojcem byli "na ogonie". Jechali za mną do samego Chociwla, ale zaraz za miasteczkiem podążałem za strasznie śmierdzącym spalinami busem. Myślałem że haftnę sobie do kasku. Redukcja, manetka w dół i poszedł. Jeszcze tylko przejazd kolejowy i prostaaaa do domu.
Tak też było. Zapomniałem o szpiegach z tyłu, poddałem wodzę fantazji.
2h później w domu przy spotkaniu na KSW ojciec pytał:
"To ile było na liczniku synek?"
"Tato, nie wiem nie patrze"
"To drugim razem patrz i uważaj ok? Nie mogliśmy Cię dogonić"
Jasna sprawa tatko :) głowa na karku.
9 czerwca.
Z rana o ósmej pomogłem żonie zrobić analizę i wykresy do ankiety prowadzonej pod pracę licencjacką. Zajęło to jakieś 3,5h. Godzina południowa zadzwonił telefon. Tomasz:
"Jedziemy?"
"Pewnie, że tak"
"O której ?"
"13:30 ?"
"OK"
Ten sam scenariusz przekazałem Lewemu. Spotkanie u Tomasza pod garażem.
13:30
3 motocykle stanęły na przeciwko siebie w pozycji gwiazdy. Wyglądało genialnie, niczym trzech muszkieterów... albo motokieterów? Nie wiem jak to nazwać. Silna więź. Atos, Portos i Aramis.
Nie wiem, który był który. Najważniejsze, że możemy w końcu zrobić trasę wspólnie.
Wystartowaliśmy z pełnymi bakami oraz akcesoriami w plecakach bezpośrednio na Ińsko - trasa stała, ale fajna. Im częściej ją przemierzam tym bardziej ją czuje. Wiem gdzie dziura, uskok, koleina. Wiem którą cześć jezdni zając na zakręcie, żeby nie rzucało i było komfortowo.
Na miejscu było tylu ludzi i było tak gorąco, że nie odkładaliśmy sprzętów na parking. Obadaliśmy moto Tomka bo słyszeliśmy, że cieknie mu z lagi. Faktycznie, aż kapało. W tym wypadku, doszliśmy do wniosku, że odpuścimy szybsze zakręty bo nie ma co ryzykować. Stanęliśmy w cieniu na faje i zaraz zabraliśmy się dalej na Węgorzyno, żeby Tomasz też mógł spróbować "wisienki na torcie".
Oprócz samej zabawy, każdy z nas korzysta przy kolejnym przejechanym kilometrze na pozyskiwaniu doświadczenia. Na niektórych prostych oczywiście nie obyło się bez dosłownej jazdy bez trzymanki, stawaniu na setach, jazda żmijką czy też naprzemiennego wyprzedzania. Naturalne jest to, że nabraliśmy też pewności siebie, więc nie mądre brawurowe wyprzedzanie aut przy głośnym ryku silnika też wchodziło w skład działań relaksacyjnych.
Plaża, ławka w cieniu, faja, coś przekąsiliśmy, filowaliśmy ludzi. Oczywiście bez dogryzania sobie wzajemnie to nie byłby idealny dzień. Dalsza trasa zakończyła się już na Marianowie, ale tam tak jak na Ińsku, mnóstwo ludzi, więc nie pchaliśmy się bliżej plaży. Ostatnim krokiem był już dom.
Cali i zdrowi. Dzięki!
LWG
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz